Recenzja filmu

Pierwsza krowa (2019)
Kelly Reichardt
John Magaro
Orion Lee

Gorzkie mleko

Reichardt intrygująco stawia tu na głowie zwyczajową westernową logikę, zgodnie z którą "dziki" zachód musi zostać okiełznany, a złą krainę trzeba nawrócić na dobro mocą ostrogi, rewolweru oraz
Gorzkie mleko
źródło: materialy promocyjne
Choć tytułowa krowa pełni w filmie Kelly Reichardt rolę co najwyżej drugoplanową, to i tak wokół niej kręci się cała intryga. Autorka "Meek’s Cutoff" wraca do gatunku westernu, ale po raz kolejny proponuje nam western dość przewrotny. Są tu niby żelazne wytyczne gatunku: symboliczna opozycja natury i kultury czy "wyjęci spod prawa" bohaterowie wchodzący w konflikt z lokalnym przedstawicielem władzy. Są nawet cow-boye, chociaż zamiast strzelać z biodra, wolą piec ciastka, a z krową mają do czynienia tyle, że czasem ją cichaczem wydoją. I o to chodzi: "Pierwsza krowa" sukcesywnie – choć w dość nieoczywisty sposób – rozmiękcza amerykański mit. Świętym krowom podziękujemy.


"To nie jest kraj dla krów", mówi zresztą jedna z postaci i brzmi to niemalże jak żartobliwa parafraza Cormaca McCarthy’ego i braci Coenów. Faktycznie: Reichardt serwuje antywestern wymykający się antywesternowym tropom, pozbawiony zwyczajowego podniosłego tonu i maczystowskiego hamletyzowania. Film może i zaczyna się od posępnego fatum (dwa przypadkiem wykopane w lesie szkielety), ale groza przychodzi tu raczej – nietypowo – pod płaszczykiem groteski. Reżyserka zabiera nas do Ameryki jeszcze nieokrzepłej, pokazuje wypoczwarzający się kraj w całej jego dziwności. Fundamenty cywilizacji stoją na cokolwiek grząskim gruncie, wciąż gotowe osunąć się z powrotem w dziki ostęp. Wspólnota niby odgrywa społeczne rytuały, ale tę pękającą w szwach zbieraninę obcych trudno nazwać jeszcze narodem: szukający szczęścia w Nowym Świecie Anglicy, Szkoci, Chińczycy czy Rosjanie starają się grać Amerykanów, rdzenni Amerykanie muszą zaś udawać na salonach Europejczyków. Jak stwierdza jeden z bohaterów: "Jeszcze nie dotarła tu historia".

To oczywiście idealne warunki dla rozmaitych przedsiębiorców, wizjonerów i desperatów, którzy tropią kolejne leżące na wyciągnięcie ręki okazje. Taki jest właśnie nietypowy duet bohaterów, którzy wspólnymi siłami próbują spełnić własny amerykański sen. Jest 1820 rok, gdzieś w Oregonie. Kucharz Otis Figowitz zwany "Cookie" (John Magaro) przemierza kraj w towarzystwie wędrownych traperów. Po drodze zaprzyjaźnia się ze spotkanym w dziwacznych okolicznościach chińskim imigrantem Kingiem Lu (Orion Lee). "Cookie" ma w ręku fach, Lu ma smykałkę do interesów, panowie dodają więc dwa do dwóch i postanawiają zarobić trochę grosza, handlując wypiekami. Sęk w tym, że potrzebują mleka, a w okolicy jest tylko jedna krowa. Biznesplan naszych raczkujących kapitalistów już u podstaw zakłada więc rozbój.

Reichardt intrygująco stawia tu na głowie zwyczajową westernową logikę, zgodnie z którą "dziki" zachód musi zostać okiełznany, a złą krainę trzeba nawrócić na dobro mocą ostrogi, rewolweru oraz demokracji. Autorka patrzy bowiem na "dzicz" przychylnym okiem: jej kamera portretuje okoliczną przyrodę czule, w bajkowym formacie 4:3. Drzewa, grzyby, jaszczurki, sowy mienią się kolorami, zachwycając różnorodnością form i kształtów. To ornamenty kultury są zaś brzydkie, rachityczne i przemocowe: ledwo sklecone chatki, dziurawe buty, kolonialne zwyczaje i uprzedzenia. No i kapitalistyczny impuls, który każe zaciskać zęby i grać va banque, a nuż się uda. Obecność krowy w centrum filmu brzmi tu niczym żart z anglojęzycznej frazeologii, która sukces – również biznesowy – opisuje zwrotami takimi jak "cash cow" czy "milking it".   


Co ważne, "Cookie" i Lu sprzedają swoim klientom nie tylko smaczne ciastka. W cenę wypieków wliczona jest szczypta nostalgii za domem, odrobina słodkiego zapomnienia: ucieczka. To coś na kształt pamiątki po kulturowej pełni Starego Kontynentu. Pełni, z którą nie może równać się absurd stojącego pośrodku lasu dworku i toczonych w błocie dyskusji o londyńskich trendach modowych. Pełni, z którą nie może równać się jakaś tam pokraczna parodia kraju. Reichardt sugeruje, że wszyscy świeżo upieczeni Amerykanie tęsknią za równowagą, za utraconym stanem "naturalnym": poczuciem miłości, jedności, wspólnoty. Nieprzypadkowo reżyserka patrzy z sympatią nie tylko na przyrodę, ale i na niewidzialną nitkę porozumienia między parą bohaterów. Nieprzypadkowo otwiera film cytatem z Williama Blake'a, który ludzką komitywę sytuuje właśnie w porządku naturalnym: "Ptak – gniazdo, pająk – sieć, człowiek – przyjaźń". 

Ten kuksaniec dla "nienaturalnych" kapitalistycznych fundamentów Ameryki jest też siłą rzeczy kuksańcem dla patriarchatu. "Cookie" i Lu parają się przecież zajęciem demonstracyjnie "niemęskim", niekowbojskim: kucharzeniem. Żyją zaś w czasach, gdy jeden facet odruchowo krytykuje drugiego słowami "co z ciebie za kobieta" (inna sprawa, że dla niektórych te czasy wciąż trwają). Ironia filmu polega na tym, że "babska" praca się bohaterom opłaca, a w tarapaty wpędza ich dopiero udział w testosteronowym pojedynku na "kto ma większego". 

Plus tych tarapatów jest tylko jeden: świetnie się je ogląda. Napięcie w "Pierwszej krowie" można przecież – jak to się mówi – kroić nożem, nawet jeśli film toczy się w niepozornym, leniwym rytmie, a za "akcję" robią sceny nielegalnego dojenia krowy. To stara strategia Reichardt, która zwyczajowo wydobywa "kinowość" z wnikliwej obserwacji jakiegoś "dziania się". W "Pierwszej krowie" dochodzi do tego jeszcze zmyślna zabawa scenariuszowymi schematami. Reżyserka perfidnie nagina dramaturgiczny przykaz mówiący, ile razy bohaterowie mogą kusić los. Wprowadza też suspens à rebours, który polega na tym, że, zamiast wiedzieć więcej od bohaterów, wiemy dokładnie tyle, co oni – w przeciwieństwie do nieświadomych niczego antagonistów. Efektem jest chyba jedna z najbardziej przystępnych (i jedna z najlepszych) pozycji w filmografii reżyserki. Wychodzi na to, że można podkopać korzenie Ameryki bez rozdzierania szat oraz nakręcić zajmujący western bez pojedynków w samo południe. Ta krowa ryczy mało, ale mleka daje dużo.
1 10
Moja ocena:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones